Drzewo chude, drzewo mierne, drzewo kościste, o korzeniach niedrożnych, zasklepionych porach, liściach obumarłych. Drzewo kopulaste, krzepkie, wezbrane życiem, lepkimi sokami. Dalej krzak jakiś szary, troszkę niedowyrośnięty, choć pełen zapału. Trawa w kępkach. To tu, to tam. Żuk lezie, ospały. Wrona gębę krzywi jak mnie widzi. Kałuża, w kałuży rozdęty badyl.
Oto mój spacer wiosenny.

Brnę tak przez podmokłe łąki, ochoczo merdając ubłoconymi nogawkami. Wtem huk. Łup, bum, trzask, wtórne bum i sromotny grzmot wiekopomny.

Staję, po czym kucam. Udaję, że wiążę buta, choć idę boso. Ostry zapach siarki nęci mnie do odwrócenia wzroku. Udaję, że dzwoni mi telefon, który schowałem w plecaku, więc staję bokiem, zdejmując go z ramion. Jaka szkoda, ze nie zabrałem ze sobą plecaka. Kątem oka obserwuję kłęby czarnego dymu, do których prowadzi rozwiewana, jasna wstęga. Wstęga kończy się troszkę nad cirrusami. Dalej jej obraz się rozmazuje. Jaka szkoda,że nie zabrałem ze sobą zaufanego przyjaciela o sokolim wzroku, bądź lunety.

Cisza, wstaję. Już niczego nie udając kieruję się w stronę gdzie się coś rozegrało, a czego nie jestem pewien.

Staję zdziwiony, serce mi się obija o żebra. Powinienem je był mocniej przyszyć. Może lepiej nie podchodzić, lepiej odejść? Nachylam się. Coś tam pobłyskuje, nienachalnie, niemalże matowo, lecz jednak.

Spodziewałem się kamienia, szklanej kulki, martwego ptaka, głuchego i dudniącego tupotu kopyt, lecz nie noża.

Czuję ciepłe mrowienie ma karku, to moje sumienie. Owija mi się ślisko wokół szyi, pieści skronie, szepce.

Weź go, jest Twój, tylko Twój…

Mój to wezmę, nie mój, nie wezmę. Chyba jednak nie, wszak wolna wola zobowiązuje. Odchodzę, w tym swoim nerwowym tupu-tupu. Chcąc uchronić dłonie przed nerwowym, nazamiennym zaciskaniem w pięści i ponownym rozprostowywaniem palców, staram ukryć je w ciepłych i wilgotnych norach mych kieszeni.

Nogi stają się lekkie. Niby nic, zupełnie nic. Pod prawą dłonią czuję chłodny przedmiot, matowy, szorstki, wygięty w lekko namiętny łuk. Kształt dokonuje się tym bardziej, im łapczywiej odczytuję go opuszkami.

Chwytam mocno, wyciągam z kieszeni. Anemiczny blask odbijanego światła, powoduje złudzenie, że jest przezeń pożerane. Nóż pochłania, nasiąka słońcem.

Nie potrafię wyrazić tej bryły dokonując opisu poszczególnych załamań, krzywizn. Ten nóż jest purpurowy, królewski, władczy, przenikliwy i subtelnie zabójczy. Miękkość lini grzbietu graniczącą z powabem egzotycznych kurtyzan, przechodzi zdecydowanie w pojedynczo łamany front, spadzisty i groźny. Tylna część stanowi matczyną równowagę dla walecznego grymazu z przodu. Palec sunie dolną krawędzią, perwersyjnie drapiąc paznokciem bok ostrza. Cudownie lekko, wspaniale dziewicza wklęsłość prowadzi prosto do celu. Palec spoczął na nim, twardo opierając się o karbowaną powierzchnię kołka. Ramię pokrywa mi gęsia skórka, czoło pokrywa zimny pot. Zaraz się dokona, kategorycznie, w pełni. Tu i teraz stanie się On-jako-całość. Jeszczę mogę go wyrzucić, uciec, upić się i stracić pamięć. Czekać w cieniu, w najbardziej nieobecnym zakątku swiata, aż wspomnienie zaginie.

Naciskam, opiera się. Tak! Czuję jak detentball puścił, teraz porusza się, wstydliwie gładząc matową powierzchnię. Pierwszy błysk, wychyla się agresywnie zarysowany czubek. Nieśpiesznie słońce zjeżdża po lustrzanej krawędzi tnącej. Niesamowite. Czuję jak w moich dłoniach rodzi się życie. Nie, dobrze mi znane, życie kwiaciarki, ślimaka, stokrotki, lecz w nowym pojęciu, nijako wymykające się intuicyjnemu pojmowaniu tego co żyje.

Kciuk się uwłasnowolnił, mimo mojego strachu i podniecenia, niestrudzenie popycha ostrze ku ostatecznośći. Stoję wpatrzony i czekam, czekam, nasłuchuję.

Pierwsze tąpnięcie, głuche, to detentball osuwa się z klingi. Chwila absolutnej ciszy. Nogi mi miękną, serce staje, jelita się kurczą, płuca wypełnia stojące powietrze, włosy i paznokcie przestają rosnąć. Drugie uderzenie, głośniejsze. Osuwam się na kolana. Dokonał się, blokada zapadła i mocno chwyciła się klingi miriadami malutkich, tytanowych pazurków.

To On. Piękny, niebezpieczny, stworzony do przebijania, rozcinania i miażdżenia miękkich, wodnistych tkanek mieszkańców tej planety.

Wracam. Wracamy. Czas już wracać. Na niebie zaczynają kłębić się chmury. Idę coraz szybciej, prawie biegnę. Nie bardzo wiem co myśleć. Czy skupić się na tym, że jestem, biegnę, czy na tym, że jesteśmy, biegniemy. Sięgam ręką do kieszeni. Nie ma Go. Porażająca pustka nakazuje mi zatrzymać się, zawrócić. Szukam w trawie, jeszcze młodej, dźwigającej na barkach martwą trawę zeszłoroczną.

Jest. Nie sam. Obok leżą jakieś kije, badyle, jakby pocięte. Zastrugane? Lecz nie, to niemożliwe, leży zamknięty. To tylko zbieg okoliczności, zasupłanie się faktów. Wkładam Go na swoje miejsce. Coś mnie jednak powstrzymuje. Podnoszę jedną z gałęzi. Niesamowite, jest przecięta z idealną prezyzją. Jeśli dokonało tego jakieś ostrze, musiało zrobić to bez najmniejszego wysiłku, niemalże od niechcenia. Idealnie prosta krawędź świadczy o narzędziu o wyjątkowej geometrii. To cos musiało być stworzone do cięcia. O wklęsłym profilu, niezbyt grubym ostrzu, agresywnej linii.

Jesteśmy już w domu, w moim domu, w naszym domu. Zdejmuję płaszcz, zdrapuję zaschnięte błoto ze stóp. Siadam w przepastnym fotelu, jest mi zimno, zatapiam się w warstkie starych kocy.

Czuję jak pieści me udo, delikatnie uciskając mnie swoim twardym korpusem. Staram się mu odwzajemnić, lecz moja skóra jest zbyt wiotka by rozmasować cudownie nieustępliwy materiał. Jesteśmy tacy podobni, oboje nas stworzono. Ja jestem stopem gliny i świadomości, On natomiast tytanu, aluminium, węgla, żelaza, wanadu, azotu, tlenu, wodoru i…nie chciałbym byśmy różnili się jedynie rodzajem gliny.

Leżymy oboje, pod warstwą ciepłych, wełnianych kocy z owiec, tak bardzo minionych.

Czas coś zjeść. Wielki kawał miesa już czeka na rozczłonkowanie. Lubię ciąć mięso. On leży na stole, mięso leży na stole. Coś nie pozwala mi spuszczać z Niego oka, lecz to głupie, naiwne. Idę do kuchni po nóż. Nie portafię przypomnieć sobie gdzie mogłem go położyć. W końcu znajduję go, leży w dwóch fragmentach w zlewie. Czy to możliwe by żona zniszczyła go i nic mi o tym nie powiedziała? Czy też spadł z suszarki i rozbił się na dwoje. Lecz wkrada się tu jakiś absurd, złowrogi znak. Ten nóż ma głębokie nacięcia na rękojeści.

Mimowolny, nic nie mówiący uśmiech przyozdabia mi twarz. Nie to niemożliwe, to nie mogło zaistnieć. Sięgam po tabletki, nie powinienem ich brać przed dziewiętnastą, nie powinienem ich w ogóle brać. Lecz tylko tak zdołam zracjonalizować myśli rozsadzające mi czaszkę.

Wracam do pokoju, będę musiał pokroić mięso za Jego pomocą. Choć wolałbym rozerwać je zębami.Ogromna pierś indyka leży zgrabnie pocięta w równą kostkę. Robi mi się gorąco, chyba tracę równowagę. Siadam.

Muszę to sprawdzić. Tak, widocznie o tym zapomniałem. On leży na mięsie, widać na Nim ślady krojenia, jest wilgotny. Biorę Go w dłonie, wącham, smakuję. Nie wiem dlaczego jest słony, zamiast pachnąć tępo mięsem, trąci czymś ostrym, wyczekującym. Najwidoczniej tabletka zadziałała za późno, tak, z pewnością tak się stało, nic innego nie mogło mieć miejsca.

Obserwuję swoje dłonie. Dlaczego się trzęsą? Dlaczego nie czuć na nich zapachu surowego mięsa? Dlaczego leżę na podłodze. Zemdlałem. Ostatnie co pamiętam, to że smakowałem jego lodowatą klingę. Dlaczego leży zamknięty na stole?

Jest mi słabo, muszę zjeść coś ożywczego. Jabłko, w kuchni mam jabłko. Idę po nie. Lecz On był tam pierwszy.

Przestał się ukrywać. Rzucił rękawicę. Udaje, że nie patrzy, niby chowa spojrzenie gdzieś w oddali, ale ja wiem. Wiem, że tam jest, tylko czeka, aż o tym zapomnę.

Wołam żonę, jest w pokoju. Biegnę, czuję resztki błota pod paznokciami. Pukam. Proszę otwórz, proszę otworzyć, nie ukrywać sie, stanąć, tak jak ja tu stoję wprost!

Ona krzyczy. Wolałbym by krzyczała w inny sposób. Czasem zdarza jej się tak krzyczeć, w chwilach gdy się staram, wtedy gdy się pocę.

Otwieram drzwi. Dlaczego mi to robisz? Ubierz się i wyjdź. Nie ubieraj się i nie wychodź. Zaciskam pięści. Ona leżąc, z rozpuszczonymi włosami patrzy na mnie ognistym wzrokiem. Jej skóra jest mokra, nasza pościel jest mokra, w nieładzie. On leży obok niej, ciężko dyszy, patrzy w sufit, jakby nigdy nic, nigdy nic. Dlaczego się nie wstydzą. Dlaczego ja się nie wstydzę.

Udaję, że niczego nie widziałem, odchodzę, zamykam za sobą drzwi. Znów słyszę jej krzyki, ich narastający oddech.

Idę w przód, idę w tył, kucam, skaczę, leżę, turlam się, sam nie wiem. W uszach czuję tętniący ból, oczy mi łzawią, śmieję się wbrew woli. Telefon, zadzwonię, do kogokolwiek, opowiem mu o sobie, o Nim, on wysłucha, pomoże, ucałuje me czoło i da gorącej herbaty.

Nerwowo łapię za telefon. Halo…miast rytmicznego tonu, słyszę monodźwięk. Sunę nosem wzdłuż kabla. W pewnym miejscu się kończy, po czym znów zaczyna. Boję się.

Wybiegłem z domu. Być może to tylko sen, sen na jawie, na niby. Biegnę do przyjaciela, on nie wysłucha, zawsze to robi. Po drodze kupuję dwa wina i chleb, będzie milej, będzie dobrze.

Pukam, on otwiera. Dziwnie się patrzy, mówi coś, że jestem blady, roztrzęsiony, inne rzeczy mówi, lecz nie mogłem dalej słuchać, zrobiło mi się niedobrze. Powiedział, że naleje nam wina, bym się uspokoił i doprowadził do porządku w łazience.

Przemywam twarz. Jak ta woda śmiesznie chlupocze, coś jak trzask i głuche szemranie pękającej kości. Zabawnie.

Widzę jak on leży, zaraz obok Niego. Dlaczego leżysz mój przyjacielu, powstań proszę a osuszę krwotok, ucałuję i zaleczę dziurę w czaszce. Dlaczego tracisz kolor, chcesz być jak On, taki trupio blady, metaliczny.

Świat wiruje, słyszę muzykę, jak cudownie! Zamykam oczy, tańczę wraz z roześmianą rzeczywistością, hej chwilo, trwaj! On tańczy razem ze mną, proszę, nie każ mi dłużej czekać!