Fiskars Santoku
Kolejny nóż santoku trafił do mojej stajni. Czwarty z kolei, jeśli dobrze liczę. Tym razem jest to Fiskars, ale nie ten kuty, tylko zwykły – blaszany. Kosztuje niecałe trzydzieści złotych, a zrobiony jest ze słynnej fiskarsowej stali “stainless” (o czym informuje stosowny napis na klindze).
Dostałem go do testów, bo sam bym go sobie nie kupił. Po pierwsze – ostatnie nożowe wydatki sprawiły, że wydatek nawet niewielkich pieniędzy na jakikolwiek kawałek stali groziłby zaburzeniem miru domowego, permanentnym zakłócaniem ciszy nocnej oraz separacją od stołu i łoża. Po drugie – miałem już kilka santoku w kuchni i kolejne, w dodatku lekkie i blaszane, ni cholery mi nie potrzebne.
W przeciwieństwie od większości tego typu zeuropeizowanych noży, fiskarsowa wariacja na temat Santoku nie ma pełnego płaskiego szlifu, ale dość niski obustronny szlif wklęsły. Rozwiązanie nieco dziwne, ale się sprawdza przy cięciu. Bo ciężkie santoku pracują także swoją wagą, która równoważy niewielką długość ostrza przy krojeniu – patent charakterystyczny dla większości azjatyckich kling kuchennych.
Fiskars musi nadrabiać dobrymi osiągami ciachliwo-tnącymi. I nadrabia całkiem całkiem nieźle. Ser, wędlina, twarda kiełbasa, świeże bułki – kroi się całkiem przyjemnie, a bułki nawet lepiej niż kutym Argosem, czy Victorinoxem w Fibroksie. Stosunkowo cienka klinga i wklęślak pokazują swoja przydatność. Rozczłonkowywanie warzyw, boczku, szatkowanie cebuli – też miło. Niedostatki wagi wychodzą dopiero przy przygotowaniu poważniejszych posiłków, kiedy trzeba przyłożyć siłę i wykonać mnóstwo ruchów posuwisto- zwrotnych . Ale może to tylko dlatego, że po prostu wolę używać cięższych ostrzy? Kwestia osobistych preferencji i przyzwyczajenia. W każdym razie, próba poszatkowania pięknego dwukilogramowego połcia wołowiny na gulasz z zielona pasta curry została przerwana w połowie i pracę dokończyłem fileciakiem. Za krótkie ostrze i za dużo szarpaniny, choć muszę powiedzieć, że wstępne oczyszczanie mięsa z błon i przerostów szło Fiskarsem całkiem szybko. Od biedy mogłem obrobić nim całość, ale spieszyło mi się nieco, a w kuchni cenię sobie komfort pracy, a nie walkę z oporną materią.
Trzymanie ostrza na przyzwoitym poziomie, po kilku dniach testów nadal utrzymuje niezłą ostrość roboczą, choć nie kroi już jak laser. A fabrycznie naostrzony tak kroił. W moim subiekywnym odczuciu – tępi się wolniej niż jego blaszany odpowiednik ze stajni Victorinoksa.
Plasticzana rączka jest wygodna, choć podcięcie pod palec wskazujący może niektórych uwierać. Jakość wykonania, jeśli wziąć pod uwagę takie sobie materiały – na przyzwoitym poziomie, o jeden punkt wyżej niż noże z supermarketów.
Mam wrażenie, ze Fiskars chciał połączyć modną ostatnio japońską formę z europejskimi doświadczeniami i techniką. Miał im wyjść nóż uniwersalny, a nie wyszedł. Za duży do robienia kanapek i zbyt mały do przygotowania wiejskiego wesela na trzysta osób. Tak sobie myślę, że to całkiem niezły nóż, ale nie jeśli ktoś szuka podstawowego narzędzia do kuchni.
Dla mnie samcem alfa w kuchennej watasze noży jest Duży Nóż Szefa Victorinoxa. Często wspomaga go wadera alfa – Kute Santoku. W takim stadzie Fiskars jest tylko (a może aż) samcem beta. Mógłby być szefem, ale zawsze jest drugi, w związku z tym nieczęsto będzie miał szansę wykazać swoja przydatnością i może sobie najwyżej pobawić z szczeniakami Pikutkami i Opinelami. Jako samotny samiec by nie przeżył, czeka więc, aż Szefa szlag trafi i będzie mógł zostać przywódcą. Ale się nie doczeka. Dlatego podrzuciłem go rodzicom, gdzie będzie się czuł dużo lepiej. Zwłaszcza, że moja Matka jest fanką małego zębatego Fiskarsa – będą się świetnie uzupełniać.
Blaszane santoku Fiskarsa to dobry wybór, jeśli ktoś nie potrzebuje noży do pracy cięższej, niż prosty i szybki kotlet + mrożonki, albo po prostu ma stado składające się z trzydziestoletnich Gerlachów po babci i noży z promocji na stacji benzynowej,. Wtedy wydatek tych 30 pln na przyzwoicie tnące narzędzie ma sens. Ale cudów sie nie ma co spodziewać.