Nożomania„choroba” ludzi, dla których nóż jest czymś więcej niż nożem…

No tak, właściwie jaki jest cel posiadania noża, który możemy ze sobą nosić? Przecież nie ma takiej potrzeby. A jednak…

Każdy z nas wie, jak przydatnym narzędziem jest nóż. Czasami trzeba rozciąć karton, bo kupiliśmy nowy sprzęt rtv do domu, tudzież przyciąć drzewka na działce lub chociażby naostrzyć ołówek w pracy, gdyż temperówka gdzieś się zapodziała.

Do takich prac, nazwijmy je domowych, wystarczy małe ostrze sprawdzonego Victorinoxa. Dobra stal, scyzoryk wygodny, nieduży i przede wszystkim łatwy w noszeniu. Chociaż, troszeczkę mały i jednak niedający za dużego komfortu pracy. Pierwszy kupiony przez Nas nóż okazuje się niewystarczający do wielu prac i rodzi się potrzeba posiadania nowego ostrza. Właściwie, to miło by było posiadać nóż, który zastąpi wspomnianą siekierę, otwieracz do konserw, no i jeszcze dobrze by było, by trzymał długo ostrość i estetycznie wyglądał.

I tutaj zaczyna się pierwszy etap choroby. Wertujemy internetowe strony, oglądając przepiękne ostrza, rozmawiamy ze znajomymi, którzy posiadają wiedzę w tym temacie. Przeglądamy katalogi, głowiąc się, dlaczego jeden nóż kosztuje 100 zł, a inny ponad 3 tysiące. Czyścimy stary scyzoryk, który ma strasznie zniszczone ostrze i właściwie do niczego się nie nadaje. Ale bawienie się nim daje Nam jakąś nienazwaną przyjemność…

Następuje drugi etap choroby. Poznajemy, co oznaczają magiczne cyfry, oznaczające gatunek stali. Słowo liners nie jest już dla nas abstrakcją, a to, co do tej pory nazywaliśmy plastikiem, okazuje się micartą. Po godzinach spędzonych na poznawaniu słownictwa i wybieraniu nowego noża, wreszcie wydajemy odłożoną skrupulatnie sumę pieniędzy i kupujemy troskliwie wybrane przez nas ostrze. Oczywiście folder, bo to nóż i składany, i lepiej się nosi. Znajomi patrzą dziwnie, bo nie dość, że to drugi nasz nóż, to jeszcze za 300 zł. Za zwykły nóż… My jednak używamy go do woli: tniemy, siekamy, wbijamy i cieszymy się nowym nabytkiem, ale tylko do czasu, gdyż po pewnym czasie okazuje się, że wybrana przez nas stal nie jest jednak ideałem, a rękojeść jednak nie jest tak wygodna jak nam się wydawało.

Tak przychodzi trzeci etap choroby. Znów katalogi, rozmowy i poszukiwania. Tym razem poznajemy nazwiska knifemakerów i już bez trudu rozpoznajemy na zdjęciach produkty wielu firm. Uśmiechamy się pobłażliwie, słysząc o stali 420, a oznaczenie S30v powoduje szybsze bicie naszego serca. Poznajemy nowe typy blokad, które urzekają swoją niezawodnością. Błysk polerowanego drewna rozczula i słowo talonit podwyższa ciśnienie. Odkładamy pieniążki cierpliwie, by pewnego dnia stać się właścicielami doskonałego noża, za troszeczkę ponad 1000 zł. Również folder, bo do garnituru jakoś tak głupio fixed nosić. To przecież niedużo za cudo ze stali S30v z blokadą framelock i okładzinach z pięknego drewna cocobolo. Oczywiście nasza dziewczyna usłyszała, jaka to była niesamowita okazja, że kolega sprzedawał, że używany, że za jedyne 200 zł. Nasi znajomi, widząc nowy nóż w naszej dłoni patrzą na nas z litością, a wygolone przedramię staje się obiektem plotek i domysłów. A my z radością tniemy, siekamy, wbijamy…

Wakacje, upragniony urlop i wymarzony wypad w góry. Ale czy zabrać nasz śliczny nóż? Przecież on nie sprosta grubszej gałęzi, którą będziemy chcieli przerąbać na ognisko. Poza tym w lesie warto mieć większy nóż i najlepiej fixed, bo to przecież różnie bywa.

Czwarty etap choroby przychodzi niezauważony. Już wprawieni w boju pomijamy tańsze pozycje i od razu przeglądamy oferty z wyższej półki. Rozmiar, waga, rodzaj pochwy, rodzaj ostrza. Zagłębiamy się w opisy, zdjęcia, dane techniczne i rozkoszujemy pięknymi ostrzami, które swoją wielkością trochę szokują, ale z drugiej strony pociągają swą uniwersalnością. Doceniamy pochwę z kydexu, która pozwoli Nam na przytroczenie noża teklockiem do paska i umożliwi szybkie wyjęcie noża. Pieniążki oczywiście odkładamy powolutku do tylko nam znanego miejsca, by po pewnym czasie…

Mamy już ten jedyny, wypatrzony przez Nas piękny fixed. Poszło prawie 1500 zł, ale to była okazja, kolega sprzedawał, itd. Duży, ciężki i paskudnie ostry. Pochwa z teklockiem pięknie wygląda na pasie i nawet próba wyprawy do pracy z nowym nabytkiem kończy się sukcesem, chociaż znajomi dziwnie patrzą na to wybrzuszenie pod marynarką. W biurowym śmietniku nie wiadomo skąd przybywa stos pociętego papieru, a My z dziwnym uśmiechem wyręczamy wszystkich w przygotowywaniu posiłków. W domu oczywiście nikogo nie wzrusza idealnie pocięty karton czy stos linek. Notabene domownicy nie mogą zrozumieć, że kupiony w sobotę zwój pięknej liny, w niedzielę jest tylko stosem ścinków.

Wreszcie przyszedł dzień wyjazdu. Do kieszeni folder, do bagażnika fixed i wyruszamy! Po powrocie ciągle opowiadamy o tym, jak pocięliśmy wspaniale tą karkówę na grilla, albo jak szybko zastrugaliśmy kije do kiełbasek. Przemilczamy kwestię plastra na dłoni, który byliśmy zmuszeni założyć, gdy tnąc pomidorka uparliśmy się zrobić to trzydziestocentymetrową klingą.

Minął pewien czas. Oczywiście nie przeszedł on tak całkowicie bez niezbędnych zakupów, bo przecież nie da się naostrzyć noża niczym innym, niż ostrzałką za 300 zł, a smar do foldera, kosztujący więcej, niż najdroższy perfum dla Żony kupiony na imieniny, musiał być tak drogi, by zapewnić dobre warunki pracy.

Nadchodzi piąty etap choroby. Oczywiście nadal oglądamy i podziwiamy wszystkie noże. Powolutku jednak poznajemy cud słowa custom. Unikatowa linia, ręczna robota, perfekcyjne wykończenie i to niesamowite poczucie posiadania czegoś zupełnia oryginalnego i niepowtarzalnego. Ceny wbijają nas w ziemię, ale po sprzedaniu nieużywanego discmana, telefonu komórkowego, kolekcji piór wiecznych i wielu innych rzeczy zaczynamy powoli myśleć poważnie o zakupach. Utajniona w domu nasza podwyżka w pracy jeszcze bardziej przybliża wizję posiadania nowego nabytku. Rozkoszujemy się pochwami szytymi ręcznie z pięknej skóry, podziwiamy rękojeść ozdobioną fragmentami poroża. Po długich przemyśleniach i oczywiście zgromadzeniu niezbędnej ilości gotówki dokonujemy zakupu. Jest! Piękny, cudowny, słodki… boski! W pracy rzucamy wrogie spojrzenia, gdy ktoś chce naszym nożem pokroić arbuza, a w ciszy swego biurowego pokoiku oglądamy raz po raz swój nowy nabytek. W domu tradycyjnie mówimy, że była okazja, kupiona praktycznie za darmo. Nie możemy przecież zdradzić, że nóż kosztował nas przeszło 3000 zł. Nasza mała kolekcja pieści oko, ale nie daje nam spokoju fakt, że jednak rękojeść mogłaby być dłuższa, ostrze mogłoby posiadać troszeczkę inny szlif, a wykończenie na lustro nie jest zbyt praktyczne.

Ot tak, zupełnie od niechcenia zaczynamy w pracy rysować na kartce kształt noża. Taki do ręki. Naszej ręki. Po wycięciu kształtu z tektury okazuje się, że byłby całkiem wygodny i chyba nie za trudny do wykonania…

Etap szósty choroby. Znamy polskie nazwy stali i adresy hurtowni. Okoliczni stolarze dziwią się, po co nam kawałek egzotycznego drewna. Stół w kuchni przyozdabiamy imadłem i zaczynamy robić własny nóż. Co z tego, że podczas szlifowania szlifierką troszeczkę przypaliła nam się okleina na stole. Stępione wiertła ładnie dociążają kosz na śmieci, a papier ścierny niemiłosiernie wzbija tumany pyłu. Przekleństwa, plastry na palcach i brud za paznokciami powoli staje się akceptowany w domu. Stara torebka żony będzie doskonała na pochwę, a od teścia „wycyganiliśmy” ładny kawałek filcu do polerowania. Domownicy oswajają się z rykiem wiertarki i wyciem szlifierki, a dźwięk pilnika staje się prawie niesłyszalny, gdy głośność w telewizorze ustawiamy na 75%.

Po dniach wysiłku, wylaniu wiadra potu, zużycia całego plastra i zniszczeniu ubrania, z dumą na twarzy prezentujemy Nasz nóż. Szlag Nas trafia, gdy żona zauważa niedoszlifowane powierzchnie, a sąsiad krytykuje ręcznie szytą pochwę. W pracy z pobłażaniem spoglądają na nóż, mówiąc, że ładny, fajny i w ogóle. Nas rozpiera duma i zadowolenie. Przecież zrobiliśmy to coś samemu…

Czy ta nowa stal, której kawałek kupiliśmy będzie dobra? W hartowni mówili, że zahartowanie ostrza nie będzie drogie. Skąd zdobyć paracord na oplecenie rękojeści?

Zaraz, zaraz… Czyżby kolejny etap choroby? Ależ tak! Mamy przecież w głowie kolejny projekt i gdy tylko uskładamy pieniądza na szlifierkę taśmową, to ostro się za niego zabierzemy!

Każdy z nas wie, jak przydatnym narzędziem jest nóż. Czasami trzeba rozciąć karton, bo kupiliśmy nowy sprzęt rtv do domu, tudzież przyciąć drzewka na działce, lub chociażby naostrzyć ołówek w pracy, gdyż temperówka gdzieś się zapodziała. Ja mam w szafce kilkanaście noży. Tną, rąbią, przebijają… są piękne, są wspaniałe, są moje…

Na działce mam już cegły na palenisko. Kupiłem młotki i szczypce kowalskie. Zrobiłem dmuchawę z odkurzacza i niedługo zacznę wykuwać moją pierwszą bryłę stali damasceńskiej. Rozpoczął się kolejny etap choroby…